Kolosalna
przygoda w jaskini
Tym
razem byłem dobrze przygotowany na wyprawę do Kolosalnej Jaskini.
Mam porządną latarkę, klucze do kraty, zapas jedzenia i, co
najważniejsze, wody. Na samą myśl o przemierzaniu tych wilgotnych
korytarzy zaschło mi w gardle. Wziąłem więc mały łyczek na
dobry początek. Opuściłem domek, który był moją bazą wypadową
i skierowałem się na południe zgodnie z biegiem niewielkiej rzeki.
Otaczał mnie wspaniały las, czuję w ustach smak sukcesu. Po kilku
chwilach docieram do celu: niedużej kraty w ziemi. Otworzyłem ją
kluczem i zszedłem w głąb czeluści. Po kilku chwilach pełzania
na brzuchu korytarz rozszerzył się i mogłem stanąć na nogach.
„Ten kto wymyślił taki sposób rozpoczynania wycieczki powinien
dostać solidnego kopa w zadek” mówię do siebie.
Przed
dalszą wyprawą dobrze się nawodnić, pociągam więc łyczek wody
z butelki. Coś przykuwa moją uwagę. Na ziemi leży klatka dla
ptaków. I to całkiem w dobrym stanie! Bez namysłu biorę ją ze
sobą. Tunel prowadzi na zachód, podążam nim. Po chwili promienie
słońca znad kraty nikną w mroku, zapalam więc latarkę.
W jej
świetle zauważam, że na ścianie wymalowano napis „XYZZY”,
zawszę gdy go widzę myślę sobie na jakież to wyżyny może
wznieść się ludzką głupota. Jak można pisać takie bzdury? Co
to w ogóle ma być. Szkoda moich nerwów. Chcę iść dalej, ale
jest tu kolejne ciekawe znalezisko! Tym razem to... hmmm. Nieduża
drewniana laseczka z nieco zardzewiałą gwiazdą na końcu. Gdybym
nie wiedział lepiej to pomyślałbym, że to jakaś różdżka
wzięta wprost z dziecięcego balu przebierańców. No ale może na
złomie może dostanę za nią parę groszy
Kontynuuję
swą podróż na zachód i po kilkunastu krokach wchodzę do sporych
rozmiarów pieczary, która w świetle mojej lampy lśni
pomarańczowym blaskiem. Moją uwagę przykuwa jakiś ruch, a
później... śpiew! Mały ptaszek, z wyglądu przypominający
kanarka usiadł na półce skalnej. Zasłuchałem się w jego
melodyjnych trelach, gdy nagle mój mózg zaczął pracować.
Klatka+ptak=ptak w klatce! To nie może być przypadek, że ją
znalazłem. Dobra, nie ma się co zastanawiać. Klatka, klatką, a
ptaszek w klatce więcej warty. Goniłem skubańca po całej jaskini,
ale był za szybki, a ja nie miałem czym go zwabić. W pewnym
momencie upuściłem też różdżkę, co o dziwo poskutkowało tym,
że ptaszek się uspokoił. Teraz spokojnie mogłem do niego podejść
i zabrać ze sobą. Różdżkę też podniosłem.
Dalsza
droga prowadziła dość stromymi schodami w dół, a co gorsza
zbierała się tu mgła, która w pewnym momencie zrobiła się tak
gęsta, że nie widziałem dalszej drogi. Szedłem po omacku. Nagle
poczułem, że drogą się kończy! Matko! Ależ miałem szczęście!
Przede mną rozpościerała się przepaść, której dna nawet nie
wiedziałem, a to oczywiście przez tą cholerną mgłę.
„Ekhm”
usłyszałem za plecami. Odwróciłem się powoli. Moją drogę
powrotną zagradzał jakiś kurdupel z brodą, śmieszną czapką na
głowie i zupełnie nie śmiesznym i całkiem sporych rozmiarów
toporem w ręce. „Giń” krzyknął i rzucił się do ataku. Nie
myśląc długo uniosłem do góry różdżkę i wykrzyknąłem
„Avada Kedavra”. Ku mojemu zaskoczeniu nic się nie wydarzyło,
żaden mistyczny promień nie wystrzelił z końca różdżki, ale
krasnal nagle się zatrzymał, spojrzał gdzieś w przestrzeń,
upuścił topór i zwiał. Zdziwiłem się lekko, by po chwili
zdziwić się jeszcze bardziej.
Gdy się
odwróciłem za moimi plecami znajdował się piękny kryształowy
most, który łączył dwa brzegi przepaści. Z wrażenia opuściłem
różdżkę... i most zniknął! Szybko machnąłem nią ponownie i
most znów się pojawił. Uff. Nie wykonując zbyt gwałtownych
ruchów schowałem różdżkę i stopą dotknąłem mostu. Wydawał
się stabilny. Bardzo powoli przeszedłem na drugą stronę. Opłaciło
się! Na ziemi leżał sporych rozmiarów kopczyk najprawdziwszych
diamentów. Śmiejąc się sam do siebie zebrałem wszystkie, nawet
najmniejsze okruchy i schowałem je do plecaka. Droga naprzód nie
wydawała mi się zbyt atrakcyjna, więc wróciłem do schodów.
Prowadziły one do słynnej sali zwanej Salą Górskiego Króla,
którą poznałem dobrze podczas poprzednich wypraw. To z niej można
było dostać się do wszelkich zakamarków Jaskini. Ochoczo
wkroczyłem do tejże sali, gotów na kolejny przygody, gdy na mojej
drodze stanął ogromy zielony wąż o jawie wrogich zamiarach.
Ehhh... Krasnoludy, węże, co jeszcze mnie tu spotka? No nic trzeba
walczyć. Ale najpierw łyczek wody dla kurażu. Gdy zbliżałem się
do mojego przeciwnika ptaszek zaczął się szamotać w klatce. Nie
wyglądało jednak, że ze strachu, był raczej w bojowym nastroju!
Czemu nie spróbować? Wypuściłem go z klatki. Żebyście widzieli
co się działo! To była prawdziwa masakra! To nie był kanarek! To
był prawdziwy gadożer! Po chwili po wężu nie było śladu a
ptaszek spokojnie sobie ćwierkał. „Zasłużyłeś na wolność”
powiedziałem do niego i wróciłem do eksploracji pieczary. No i
muszę powiedzieć, że mi się poszczęściło!
Korytarzem
prowadzącym na południe trafiłem do bocznej komory, w której
znajdowała się drogocenna biżuteria. W komorze zachodniej mieszek
pełen monet, a przy zejściu na niższy poziom w kierunku północnym
sztabki srebra! Mój plecak zaczął ważyć swoje. Już chciałem
schodzić na dół, gdy mój umysł powiedział „STÓJ! Coś
przeoczyłeś”. Rzeczywiście. Z Sali Górskiego Króla odchodził
jeszcze jeden korytarz; na południowy zachód, był dobrze ukryty,
wręcz sekretny. Udałem się nim i po krótkiej drodze zatrzymał
mnie... SMOK. Cholerny, zielony, buchający dymem z nozdrzy
najprawdziwszy smok. Który dodatkowo leżał sobie na cennym perskim
dywanie. Mógłbym pokonać tego smoka z łatwością gołymi rękami,
ale postanowiłem zostawić do w spokoju. Po pierwsze, gdzie bym
łaził po jaskini taszcząc taki wielki dywan, a po drugie wyraz
pyska tego smoka przypominał mi moją ciotkę Zosię. Ta sama
skwaszona mina. „Leż sobie gadzino, odpuszczam ci” powiedziałem
tylko i wróciłem do zejścia na niższy poziom pieczary.
Stamtąd
droga prowadziła krętymi korytarzami, skomplikowanymi
skrzyżowaniami i niskimi przejściami wprost do pomieszczenia, które
całe przystrojone było w orientalne motywy! Draperie, gobeliny i
dywany. Ale jedną cenną rzeczą, którą można było tu znaleźć
była waza z dynastii Ming! Bardzo delikatna. Schowałem ją
ostrożnie do plecaka. Z tego pomieszczenia wychodziły dwie drogi.
Postanowiłem sprawdzić tą której jeszcze nie znałem.
Przemieszczając się powoli przeszedłem przez sporych rozmiarów
pieczarę, by następnie znaleźć się w ostro zakręcającym
korytarzu, który biegł stromo w górę. Na jego końcu znajdował
się most, którego bronił sporych rozmiarów troll z jeszcze
większych rozmiarów drewnianą pałką, o którą się opierał.
„Szkoda,
że nie mam za sobą niedźwiedzia” pomyślałem, „Wtedy mógłbym
go przegonić. No cóż, następnym razem”. Wróciłem do pokoju
orientalnego i gdy już miałem go opuścić na mojej drodze stanął
pirat i rzekł: „Har, Har. Oddawaj swoje skar...” Nie zdążył
dokończyć sentencji, bo w klatkę piersiową wbił mu się topór.
Popatrzyłem znużony na jego martwe ciało. Spotykałem go w jaskini
prawie za każdym razem i zawsze zabierał mi moje znaleziska, a
później musiałem uganiać się za nimi po jakimś masakryczne
skomplikowanym labiryncie. Teraz ma za swoje. Zobaczyłem, że niósł
ze sobą wysadzaną drogimi klejnotami szkatułkę, którą wyrwałem
z jego sztywnych rąk. „To za wszystkie moje cierpienia” rzuciłem
na odchodne i upiłem łyczek wody by uczcić zwycięstwo.
Dalsza
moja droga prowadziła przez pomieszczenie, w którym znajdowały się
dwie jamy. Z zachodniej dochodził nikły głosik. Poszedłem tam i
ku mojemu zaskoczeniu (choć myślałem, że już nic mnie nie może
zaskoczyć) znalazłem mały pęd fasoli, który piszczał „Wody,
wody!"
„Ha!
Głos zupełnie podobny do wujka Waldemara” pomyślałem rozbawiony
i choć nie miałem już wiele zapasu w butelce podzieliłem się nią
z roślinką, która natychmiast wystrzeliła w górę i, już
bardziej donośnym głosem, zawołała: „Więcej!”. Teraz to już
zupełnie przypominała wujka Waldka. No nic, podlałem ją jeszcze
trochę, a ona wyrosła jeszcze wyżej. Tak, że można by się po
niej wspinać! Co też uczyniłem. Opłaciło się! Znalazłem się w
sali ogromnych rozmiarów, na której ścianach ci pożałowania
godni graficiarze znów coś nabazgrali! Tym razem było to „Fee
Fie Foe Foo”. No co za durnie! Każde dziecko przecież wie, że to
idzie tak: „Fee Fi Fo Fum”! Pfffff to tak jakby pisać
czteroliterowy wraz za pomocą trzech liter. Ale ja nie o tym
chciałem przecież. W tej sali znajdowało się coś znacznie
ważniejszego. Jajo ze szczerego złota hahahaha! Plecak ważył już
tyle, że trudno było mi go założyć, więc zadecydowałem, że
już dość i czas wracać. Na pożegnanie wypiłem jeszcze mały
toast. Kiedy schodziłem w dół po łodydze fasoli moja latarka
zaczęła szwankować, jej strumień migał i był słabszy. Baterie!
No tak. Nie byłem więc jednak tak dobrze przygotowany jak sądziłem.
Musiałem to dobrze rozegrać. Dobrze wiedziałem, że w gdzieś w
jaskini znajduje się automat z bateriami (no co? Skoro mogą być
smoki...), wystarczyło tylko przypomnieć sobie drogę.
Tak na
tym rozwidleniu w prawo... a może prosto? Teraz w lewo, w dół,
tak, tak, przeczołgać się na południe, odbić lekko na północny
wschód. Eeeee, a teraz? Latarka już ledwo oświetlała mroki
jaskini. Jeszcze jeden skręt w lewo i jest! Oto stoi przede mną
upragniony automat. W ostatniej chwili. Napis na maszynie głosił:
„Paczka baterii 75$”. Co za zdzierstwo! Pod spodem znajdowała
się tabliczka: „A co wolisz tu zginąć?” Żartownisie.
Najgorsze było to, że nie miałem ze sobą portfela. Z niechęcią
wyciągnąłem mieszek ze zdobycznymi monetami, przeliczyłem je i
okazało się, że jest tam akurat 75 dolarów. Czyli jednak nie
obłowię się tak bardzo, no ale cóż lepsze to niż spać do
jakiejś jamy i złamać kark.
Z
latarką świecącą mocnym światłem podążam do wyjścia, co nie
jest łatwe gdyż z jakiś niewyobrażalnych powodów automat
umieszczona w prawdziwym labiryncie. Gdy go w końcu opuszczam klnę
jak szewc, jestem zmęczony i spragniony, gdyż wypiłem resztę
płynu. Ważne, że już niedaleko do wyjścia. Nagle słyszę jakiś
głos. Wypowiada tylko jedno słowo: „PLUGH”. Cóż to za nowe
diabelstwo? Zirytowany krzyczę: „Sam się plugh”... i nagle
znajduję się w domu, z którego rozpocząłem wędrówkę! Magia!
No czysta magia!
Rozkładam
moje skarby na stole i dosłownie nurzam się w ich blasku. Są moje,
MOJE, MOJE!!! Brzdęk rozbijającej się wazy z dynastii Ming
otrzeźwia mnie. Zaczynam widzieć wyraźnie. Nie jestem już w
domku, tylko gdzie?
-
Zdzichu, Zdzichu! - ktoś potrząsa mnie za ramię – Ile palców
widzisz?
- No
ale żeby tak bez umiaru?... - odzywa się kobiecy głos.
- ...a
jak rzucał gołąbkiem z tortu w girlandy krzycząc „Giń wężu!
Haha!”
-
Lepsze było jak biegał po korytarzach obsługi i wrzucał monety do
zmywarki domagając się baterii – czyjś śmiech wzbił się
wysoko.
- Ale
żeby nazwać ciotkę gadziną? No coś podobnego! - dotarła do mnie
nuta lekceważenia.
Rozglądam
się dookoła, przede mną na stoliku leżą owoce, cukierki i
różnego rodzaju sztuczne ozdoby. Tak, już wiem o co chodzi. Obok
mnie na stole leż wujek Waldek i mamrocze, żeby wszyscy dali mi
spokój, bo dobrze polewam. Chwytam butelkę i odwracam, nie wypływa
nawet kropelka. Obiecuje sobie, że już nigdy nie będę pił bimbru
na wiejskim weselu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz