środa, 10 czerwca 2015

Colossal Cave Adventure - podsumowanie


Tak! To nareszcie koniec!


Colossal Cave Adventure

Produkcja: Will Crowther, Don Wood
Data premiery: 1976, 1977
Platforma (wersja): Oryginał PDP-10, DOS, on-line
Licencja: freeware (?) Dostępna on-line
Poziom trudności: Trudna i żmudna
Czas gry: Za długi ;)

Tego obawiałem się najbardziej. Braku czasu i ogromnych opóźnień w postach. Obiecuję zwiększenie mobilizacji! Do tego sama gra też sprawy nie ułatwiała i okazała się twardym orzechem do zgryzienia.

Jak wspominałem w pierwszym poście, było to dla mnie pierwsze prawdziwe spotkanie z tekstówką
i spodziewałem się problemów, ale gra i tak zdołała mnie zaskoczyć. Nie mam pojęcia ile lat miały córki Crowthera, dla których tę grę napisał, ale musiały być hardcorowymi zawodniczkami. Jak zresztą wszyscy gracze w tamtym czasie. Mam niecne podejrzenie, że twórca specjalnie tak wyśrubował poziom trudności, by córeczki jak najczęściej prosiły go o pomoc w jej przejściu.

Fabuła i mechanika

Gra sama w sobie nie posiada fabuły. Wcielamy się w postać bezimiennego poszukiwacza skarbów, który przemierza tytułową jaskinię. Gra, jak wiele przedstawicielek swojego rodzaju, rozgrywana jest z perspektywy pierwszej osoby. Co jednak ciekawe nasze poczynania opisywane są przez narratora, który czasem ujawnia swą obecność, zadając pytania czy komentując wydarzenia.


Interfejs w grze opiera się głównie na dwu-komendowych poleceniach, które możemy wydać naszej postaci (np. get axe) oraz na 8 stopniowej róży kierunków plus chodzeniu w górę i w dół. To jednak wystarcza by skutecznie utrudnić nam życie.


Miśka też ze sobą "weźmiemy".

W grze zetkniemy się z zagadkami logicznymi, a ich poziom trudności waha się od banalnie prostych (np. naoliwienie zardzewiałych zawiasów, by otworzyć drzwi), aż do absolutnie frustrująco nielogicznych (pokonanie smoka, zdobycie piramidy czy porzucenie czasopisma), ale to i tak nic w porównaniu z najtrudniejszą zagadką, którą jest sama jaskinia.

Moja mapa. Niedokończona i nieupiększona.

Po pierwsze jest ona przeogromna! Komnaty połączone są często nieeuklidesowymi korytarzami (czyli gdy np. opuszczamy jedną komnatę przez północe wyjście, do kolejnej możemy wejść od strony wschodniej, więc by powrócić do startowej nie wystarczy wcale pójść na południe), które dodatkowo rozwidlają się często we wszystkich kierunkach. Zgubić się nie trudno, a narysować mapę bardzo. Do tego dochodzi limit czasowy (wyczerpujące się baterie w latarce) oraz przypadkowe spotkania z wrogo nastawionym krasnoludem, które potrafią skończyć się naszym zgonem (dwa razy możemy zostać wskrzeszeni, co jednak negatywnie wpływa na punktację), byście mieli choć częściowy obraz tego czym jest ta produkcja. 

Gdyby tego było mało, to w tym labiryncie znajdują się jeszcze DWA zupełnie osobne labirynty! Jeden, który doprowadzi nas do automatu z bateriami, dzięki którym przedłużymy sobie czas gry oraz drugi, w którym pirat chowa skradzione nam skarby. Z tego co wyczytałem, tego pierwszego nie da się wymapować, więc dałem sobie spokój i zwyczajne zajrzałem do solucji. Jak się okazało nie po raz ostatni.


Widzisz Bilbo jak się zabija smoki?
Główny cel gry to znalezienie jak największej ilości skarbów i zostawienie ich w domku (a musimy to robić bo miejsce w inwentarzu jest ograniczone), większość z nich po prostu leży sobie na ziemi, o inne trzeba się już bardziej postarać. Tutaj dobrym przykładem frustrującej zagadki jest zdobycie perskiego dywanu, którego pilnuje smok. Praktycznie w całej grze używamy prostych komend, by wykonać jakieś działanie, ale nie w tym wypadku, tu nawet gdy radośnie wpiszemy że chcemy zabić smoka, gra (myślałem, że ironicznie) informuje nas czy chcemy to zrobić gołymi rękami. No i trzeba odpowiedzieć, że... tak. Jest to irytujące właśnie dlatego, że twórca zmienia zasady działania gry do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Oprócz początkowego pytania zaraz po uruchomieniu czy chcemy przeczytać instrukcje, gra ANI RAZU nie daje naje nam wskazówki, że będzie to jeden z jej mechanizmów.

To jak dobrze nam idzie w grze sygnalizowane jest przez punktację, zależną od ilości znalezionych skarbów, tego jak idzie nam zwiedzanie, czy zginęliśmy itp. W zasadzie to my decydujemy kiedy skończyć rozgrywkę, dostaniemy wtedy podsumowanie jak dobrze sobie radziliśmy. Mój prawie oficjalny wynik (bo jednak solucja) to 201 punktów. Ale oczywiście najlepiej zdobyć maksymalną ilość (w tej wersji jest to 350). I tu muszę powiedzieć, że zostałem zaskoczony. Myślałem, że gdy już znajdę wszystkie skarby, zwyczajnie wrócę do domku i tam ją zakończę, ale gra posiada pewien twist. 


Czyli co? Jestem w Matrixie?
Grota zostaje zamknięta, a my przeniesieni do tajemniczego pomieszczenia, które jest wypełnione rekwizytami z gry (różdżkami, smokami, krasnoludami) przygotowanymi dla kolejnych uczestników wyprawy. Już więc w tak wczesnej produkcji mamy przykład meta zabawy konwencją i zburzenie czwartej ściany iluzji. Nie spodziewałem się takiego rozwiązania sprawy, które wydaje się jednak pójściem na łatwiznę, gdyż prościej zrobić żart niż wymyślić ciekawą fabułę. Z tym rozwiązaniem jeszcze się spotkamy. 

Przyznam się bez bicia, że bez solucji nigdy w życiu nie zdobyłbym maksymalnej ilości punktów. Wydaje mi się wręcz, że NIKT kto kiedyś nie włamał się do kodu gry, by tego nie dokonał, choćby z faktu, że aby zdobyć finałowy punkt, należy wyrzucić speleologiczny magazyn w lokacji o nazwie Witt's End. Dlaczego? Po co? No #$%&@!!!


Jak ocenić

Jak pewnie zauważyliście pomimo wszelkich moich utyskiwań, nagrodziłem tę produkcję pierwszą w historii tego bloga Złotą Elanie. Nie dlatego, że wypada, że staruszka się nie kopie, ale zwyczajnie gdy podsumuje się wszelkie jej części składowe to okaże się, żę mamy do czynienia z jedną z najbardziej nowatorskich produkcji w dziejach przygodówek!


No zobaczcie sami:

Otwarty świat, który możemy w zasadzie dowolnie eksplorować; różnorodność zagadek z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć; generowane losowo spotkania z wrogami; możliwość utraty skarbów; system punktacji; śmierć czyhająca na każdym kroku, „questy poboczne”, które nie posuwają akcji na przód, a dają tylko dodatkowe punkty; zabawa z konwencją.

A teraz do tego opisu dodajcie grafikę, konkretnego bohatera, dorzucie szczyptę fabuły i wypisz, wymaluj macie pierwszego King's Questa (a w zasadzie całość wczesnej twórczości Sierry).

Już choćby za sam ten wpływ na branżę, grze tej należą się najwyższe wyrazy uznania. A, że dziś jest już przestarzała i frustrująca? Niczego innego się nie spodziewałem.


Wersje

Podstawową wersją gry był dla mnie DOSowy port oryginału Crowthera i Wooda dokonany przez Kevina Blacka, który odpalałem przy pomocy DOSBoxa. Szkoda, że nie znam dokładnej daty wydania tego portu, bo do innowacji musiałbym zaliczyć kolejną rewolucyjną opcję a mianowicie sejwowanie. Wątpię, że znajdowała się ona w oryginale.


W grę można zagrać również on-line na stronie AMC.com
To z niej pochodzą wszystkie rysunki, które znajdziecie w tym i poprzednim poście. Ta wersja jest zdecydowanie najprzystępniejsza, zawiera również system podpowiedzi (można je wyłączyć), które zwykle są po prostu spojlerami. Od niej chciałem zacząć, ale brak sejwu oraz różnego rodzaju bugi spowodowały, że wróciłem do niej, gdy już dokładnie wiedziałem co zrobić, by zdobyć dla Was wszystkie obrazki.

Udało mi się również dokopać do czegoś co ma być portem oryginalnej wersji samego Willa Crowthera bez zmian wprowadzonych przez Wooda. Powiem szczerze, że nie miałem już sił, by ukończyć również i tę wersję (a i tak nie mam pewności czy jest w 100% zgodna z pierwotną wizją), ale połaziłem trochę po jaskini i rzeczywiście nie natknąłem się na niektóre elementy fantasy (smoka, ogromną małże), które znajdowały się w tej granej przeze mnie. Polecenia również nieco się zmieniły, co jeszcze bardziej utrudniło mi grę. Solucji również nie znalazłem.

... 

Ufffff to tyle co mam do powiedzenia o tym praprzodku gatunku. Zdecydowanie muszę przyśpieszyć z publikacją postów, a że teraz na mojej drodze stanie Zork, to już się boję...

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Kolosalna przygoda w jaskini

Kolosalna przygoda w jaskini

Tym razem byłem dobrze przygotowany na wyprawę do Kolosalnej Jaskini. Mam porządną latarkę, klucze do kraty, zapas jedzenia i, co najważniejsze, wody. Na samą myśl o przemierzaniu tych wilgotnych korytarzy zaschło mi w gardle. Wziąłem więc mały łyczek na dobry początek. Opuściłem domek, który był moją bazą wypadową i skierowałem się na południe zgodnie z biegiem niewielkiej rzeki. Otaczał mnie wspaniały las, czuję w ustach smak sukcesu. Po kilku chwilach docieram do celu: niedużej kraty w ziemi. Otworzyłem ją kluczem i zszedłem w głąb czeluści. Po kilku chwilach pełzania na brzuchu korytarz rozszerzył się i mogłem stanąć na nogach. „Ten kto wymyślił taki sposób rozpoczynania wycieczki powinien dostać solidnego kopa w zadek” mówię do siebie.
Przed dalszą wyprawą dobrze się nawodnić, pociągam więc łyczek wody z butelki. Coś przykuwa moją uwagę. Na ziemi leży klatka dla ptaków. I to całkiem w dobrym stanie! Bez namysłu biorę ją ze sobą. Tunel prowadzi na zachód, podążam nim. Po chwili promienie słońca znad kraty nikną w mroku, zapalam więc latarkę. 



W jej świetle zauważam, że na ścianie wymalowano napis „XYZZY”, zawszę gdy go widzę myślę sobie na jakież to wyżyny może wznieść się ludzką głupota. Jak można pisać takie bzdury? Co to w ogóle ma być. Szkoda moich nerwów. Chcę iść dalej, ale jest tu kolejne ciekawe znalezisko! Tym razem to... hmmm. Nieduża drewniana laseczka z nieco zardzewiałą gwiazdą na końcu. Gdybym nie wiedział lepiej to pomyślałbym, że to jakaś różdżka wzięta wprost z dziecięcego balu przebierańców. No ale może na złomie może dostanę za nią parę groszy
Kontynuuję swą podróż na zachód i po kilkunastu krokach wchodzę do sporych rozmiarów pieczary, która w świetle mojej lampy lśni pomarańczowym blaskiem. Moją uwagę przykuwa jakiś ruch, a później... śpiew! Mały ptaszek, z wyglądu przypominający kanarka usiadł na półce skalnej. Zasłuchałem się w jego melodyjnych trelach, gdy nagle mój mózg zaczął pracować. Klatka+ptak=ptak w klatce! To nie może być przypadek, że ją znalazłem. Dobra, nie ma się co zastanawiać. Klatka, klatką, a ptaszek w klatce więcej warty. Goniłem skubańca po całej jaskini, ale był za szybki, a ja nie miałem czym go zwabić. W pewnym momencie upuściłem też różdżkę, co o dziwo poskutkowało tym, że ptaszek się uspokoił. Teraz spokojnie mogłem do niego podejść i zabrać ze sobą. Różdżkę też podniosłem.
Dalsza droga prowadziła dość stromymi schodami w dół, a co gorsza zbierała się tu mgła, która w pewnym momencie zrobiła się tak gęsta, że nie widziałem dalszej drogi. Szedłem po omacku. Nagle poczułem, że drogą się kończy! Matko! Ależ miałem szczęście! Przede mną rozpościerała się przepaść, której dna nawet nie wiedziałem, a to oczywiście przez tą cholerną mgłę.


„Ekhm” usłyszałem za plecami. Odwróciłem się powoli. Moją drogę powrotną zagradzał jakiś kurdupel z brodą, śmieszną czapką na głowie i zupełnie nie śmiesznym i całkiem sporych rozmiarów toporem w ręce. „Giń” krzyknął i rzucił się do ataku. Nie myśląc długo uniosłem do góry różdżkę i wykrzyknąłem „Avada Kedavra”. Ku mojemu zaskoczeniu nic się nie wydarzyło, żaden mistyczny promień nie wystrzelił z końca różdżki, ale krasnal nagle się zatrzymał, spojrzał gdzieś w przestrzeń, upuścił topór i zwiał. Zdziwiłem się lekko, by po chwili zdziwić się jeszcze bardziej. 


Gdy się odwróciłem za moimi plecami znajdował się piękny kryształowy most, który łączył dwa brzegi przepaści. Z wrażenia opuściłem różdżkę... i most zniknął! Szybko machnąłem nią ponownie i most znów się pojawił. Uff. Nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów schowałem różdżkę i stopą dotknąłem mostu. Wydawał się stabilny. Bardzo powoli przeszedłem na drugą stronę. Opłaciło się! Na ziemi leżał sporych rozmiarów kopczyk najprawdziwszych diamentów. Śmiejąc się sam do siebie zebrałem wszystkie, nawet najmniejsze okruchy i schowałem je do plecaka. Droga naprzód nie wydawała mi się zbyt atrakcyjna, więc wróciłem do schodów. Prowadziły one do słynnej sali zwanej Salą Górskiego Króla, którą poznałem dobrze podczas poprzednich wypraw. To z niej można było dostać się do wszelkich zakamarków Jaskini. Ochoczo wkroczyłem do tejże sali, gotów na kolejny przygody, gdy na mojej drodze stanął ogromy zielony wąż o jawie wrogich zamiarach. Ehhh... Krasnoludy, węże, co jeszcze mnie tu spotka? No nic trzeba walczyć. Ale najpierw łyczek wody dla kurażu. Gdy zbliżałem się do mojego przeciwnika ptaszek zaczął się szamotać w klatce. Nie wyglądało jednak, że ze strachu, był raczej w bojowym nastroju! Czemu nie spróbować? Wypuściłem go z klatki. Żebyście widzieli co się działo! To była prawdziwa masakra! To nie był kanarek! To był prawdziwy gadożer! Po chwili po wężu nie było śladu a ptaszek spokojnie sobie ćwierkał. „Zasłużyłeś na wolność” powiedziałem do niego i wróciłem do eksploracji pieczary. No i muszę powiedzieć, że mi się poszczęściło!


Korytarzem prowadzącym na południe trafiłem do bocznej komory, w której znajdowała się drogocenna biżuteria. W komorze zachodniej mieszek pełen monet, a przy zejściu na niższy poziom w kierunku północnym sztabki srebra! Mój plecak zaczął ważyć swoje. Już chciałem schodzić na dół, gdy mój umysł powiedział „STÓJ! Coś przeoczyłeś”. Rzeczywiście. Z Sali Górskiego Króla odchodził jeszcze jeden korytarz; na południowy zachód, był dobrze ukryty, wręcz sekretny. Udałem się nim i po krótkiej drodze zatrzymał mnie... SMOK. Cholerny, zielony, buchający dymem z nozdrzy najprawdziwszy smok. Który dodatkowo leżał sobie na cennym perskim dywanie. Mógłbym pokonać tego smoka z łatwością gołymi rękami, ale postanowiłem zostawić do w spokoju. Po pierwsze, gdzie bym łaził po jaskini taszcząc taki wielki dywan, a po drugie wyraz pyska tego smoka przypominał mi moją ciotkę Zosię. Ta sama skwaszona mina. „Leż sobie gadzino, odpuszczam ci” powiedziałem tylko i wróciłem do zejścia na niższy poziom pieczary.
Stamtąd droga prowadziła krętymi korytarzami, skomplikowanymi skrzyżowaniami i niskimi przejściami wprost do pomieszczenia, które całe przystrojone było w orientalne motywy! Draperie, gobeliny i dywany. Ale jedną cenną rzeczą, którą można było tu znaleźć była waza z dynastii Ming! Bardzo delikatna. Schowałem ją ostrożnie do plecaka. Z tego pomieszczenia wychodziły dwie drogi. Postanowiłem sprawdzić tą której jeszcze nie znałem. Przemieszczając się powoli przeszedłem przez sporych rozmiarów pieczarę, by następnie znaleźć się w ostro zakręcającym korytarzu, który biegł stromo w górę. Na jego końcu znajdował się most, którego bronił sporych rozmiarów troll z jeszcze większych rozmiarów drewnianą pałką, o którą się opierał. 


„Szkoda, że nie mam za sobą niedźwiedzia” pomyślałem, „Wtedy mógłbym go przegonić. No cóż, następnym razem”. Wróciłem do pokoju orientalnego i gdy już miałem go opuścić na mojej drodze stanął pirat i rzekł: „Har, Har. Oddawaj swoje skar...” Nie zdążył dokończyć sentencji, bo w klatkę piersiową wbił mu się topór. 


Popatrzyłem znużony na jego martwe ciało. Spotykałem go w jaskini prawie za każdym razem i zawsze zabierał mi moje znaleziska, a później musiałem uganiać się za nimi po jakimś masakryczne skomplikowanym labiryncie. Teraz ma za swoje. Zobaczyłem, że niósł ze sobą wysadzaną drogimi klejnotami szkatułkę, którą wyrwałem z jego sztywnych rąk. „To za wszystkie moje cierpienia” rzuciłem na odchodne i upiłem łyczek wody by uczcić zwycięstwo.
Dalsza moja droga prowadziła przez pomieszczenie, w którym znajdowały się dwie jamy. Z zachodniej dochodził nikły głosik. Poszedłem tam i ku mojemu zaskoczeniu (choć myślałem, że już nic mnie nie może zaskoczyć) znalazłem mały pęd fasoli, który piszczał „Wody, wody!"


„Ha! Głos zupełnie podobny do wujka Waldemara” pomyślałem rozbawiony i choć nie miałem już wiele zapasu w butelce podzieliłem się nią z roślinką, która natychmiast wystrzeliła w górę i, już bardziej donośnym głosem, zawołała: „Więcej!”. Teraz to już zupełnie przypominała wujka Waldka. No nic, podlałem ją jeszcze trochę, a ona wyrosła jeszcze wyżej. Tak, że można by się po niej wspinać! Co też uczyniłem. Opłaciło się! Znalazłem się w sali ogromnych rozmiarów, na której ścianach ci pożałowania godni graficiarze znów coś nabazgrali! Tym razem było to „Fee Fie Foe Foo”. No co za durnie! Każde dziecko przecież wie, że to idzie tak: „Fee Fi Fo Fum”! Pfffff to tak jakby pisać czteroliterowy wraz za pomocą trzech liter. Ale ja nie o tym chciałem przecież. W tej sali znajdowało się coś znacznie ważniejszego. Jajo ze szczerego złota hahahaha! Plecak ważył już tyle, że trudno było mi go założyć, więc zadecydowałem, że już dość i czas wracać. Na pożegnanie wypiłem jeszcze mały toast. Kiedy schodziłem w dół po łodydze fasoli moja latarka zaczęła szwankować, jej strumień migał i był słabszy. Baterie! No tak. Nie byłem więc jednak tak dobrze przygotowany jak sądziłem. Musiałem to dobrze rozegrać. Dobrze wiedziałem, że w gdzieś w jaskini znajduje się automat z bateriami (no co? Skoro mogą być smoki...), wystarczyło tylko przypomnieć sobie drogę.

Tak na tym rozwidleniu w prawo... a może prosto? Teraz w lewo, w dół, tak, tak, przeczołgać się na południe, odbić lekko na północny wschód. Eeeee, a teraz? Latarka już ledwo oświetlała mroki jaskini. Jeszcze jeden skręt w lewo i jest! Oto stoi przede mną upragniony automat. W ostatniej chwili. Napis na maszynie głosił: „Paczka baterii 75$”. Co za zdzierstwo! Pod spodem znajdowała się tabliczka: „A co wolisz tu zginąć?” Żartownisie. Najgorsze było to, że nie miałem ze sobą portfela. Z niechęcią wyciągnąłem mieszek ze zdobycznymi monetami, przeliczyłem je i okazało się, że jest tam akurat 75 dolarów. Czyli jednak nie obłowię się tak bardzo, no ale cóż lepsze to niż spać do jakiejś jamy i złamać kark.

Z latarką świecącą mocnym światłem podążam do wyjścia, co nie jest łatwe gdyż z jakiś niewyobrażalnych powodów automat umieszczona w prawdziwym labiryncie. Gdy go w końcu opuszczam klnę jak szewc, jestem zmęczony i spragniony, gdyż wypiłem resztę płynu. Ważne, że już niedaleko do wyjścia. Nagle słyszę jakiś głos. Wypowiada tylko jedno słowo: „PLUGH”. Cóż to za nowe diabelstwo? Zirytowany krzyczę: „Sam się plugh”... i nagle znajduję się w domu, z którego rozpocząłem wędrówkę! Magia! No czysta magia!

Rozkładam moje skarby na stole i dosłownie nurzam się w ich blasku. Są moje, MOJE, MOJE!!! Brzdęk rozbijającej się wazy z dynastii Ming otrzeźwia mnie. Zaczynam widzieć wyraźnie. Nie jestem już w domku, tylko gdzie?
- Zdzichu, Zdzichu! - ktoś potrząsa mnie za ramię – Ile palców widzisz?
- No ale żeby tak bez umiaru?... - odzywa się kobiecy głos.
- ...a jak rzucał gołąbkiem z tortu w girlandy krzycząc „Giń wężu! Haha!”
- Lepsze było jak biegał po korytarzach obsługi i wrzucał monety do zmywarki domagając się baterii – czyjś śmiech wzbił się wysoko.
- Ale żeby nazwać ciotkę gadziną? No coś podobnego! - dotarła do mnie nuta lekceważenia.
Rozglądam się dookoła, przede mną na stoliku leżą owoce, cukierki i różnego rodzaju sztuczne ozdoby. Tak, już wiem o co chodzi. Obok mnie na stole leż wujek Waldek i mamrocze, żeby wszyscy dali mi spokój, bo dobrze polewam. Chwytam butelkę i odwracam, nie wypływa nawet kropelka. Obiecuje sobie, że już nigdy nie będę pił bimbru na wiejskim weselu.