poniedziałek, 8 czerwca 2015

Kolosalna przygoda w jaskini

Kolosalna przygoda w jaskini

Tym razem byłem dobrze przygotowany na wyprawę do Kolosalnej Jaskini. Mam porządną latarkę, klucze do kraty, zapas jedzenia i, co najważniejsze, wody. Na samą myśl o przemierzaniu tych wilgotnych korytarzy zaschło mi w gardle. Wziąłem więc mały łyczek na dobry początek. Opuściłem domek, który był moją bazą wypadową i skierowałem się na południe zgodnie z biegiem niewielkiej rzeki. Otaczał mnie wspaniały las, czuję w ustach smak sukcesu. Po kilku chwilach docieram do celu: niedużej kraty w ziemi. Otworzyłem ją kluczem i zszedłem w głąb czeluści. Po kilku chwilach pełzania na brzuchu korytarz rozszerzył się i mogłem stanąć na nogach. „Ten kto wymyślił taki sposób rozpoczynania wycieczki powinien dostać solidnego kopa w zadek” mówię do siebie.
Przed dalszą wyprawą dobrze się nawodnić, pociągam więc łyczek wody z butelki. Coś przykuwa moją uwagę. Na ziemi leży klatka dla ptaków. I to całkiem w dobrym stanie! Bez namysłu biorę ją ze sobą. Tunel prowadzi na zachód, podążam nim. Po chwili promienie słońca znad kraty nikną w mroku, zapalam więc latarkę. 



W jej świetle zauważam, że na ścianie wymalowano napis „XYZZY”, zawszę gdy go widzę myślę sobie na jakież to wyżyny może wznieść się ludzką głupota. Jak można pisać takie bzdury? Co to w ogóle ma być. Szkoda moich nerwów. Chcę iść dalej, ale jest tu kolejne ciekawe znalezisko! Tym razem to... hmmm. Nieduża drewniana laseczka z nieco zardzewiałą gwiazdą na końcu. Gdybym nie wiedział lepiej to pomyślałbym, że to jakaś różdżka wzięta wprost z dziecięcego balu przebierańców. No ale może na złomie może dostanę za nią parę groszy
Kontynuuję swą podróż na zachód i po kilkunastu krokach wchodzę do sporych rozmiarów pieczary, która w świetle mojej lampy lśni pomarańczowym blaskiem. Moją uwagę przykuwa jakiś ruch, a później... śpiew! Mały ptaszek, z wyglądu przypominający kanarka usiadł na półce skalnej. Zasłuchałem się w jego melodyjnych trelach, gdy nagle mój mózg zaczął pracować. Klatka+ptak=ptak w klatce! To nie może być przypadek, że ją znalazłem. Dobra, nie ma się co zastanawiać. Klatka, klatką, a ptaszek w klatce więcej warty. Goniłem skubańca po całej jaskini, ale był za szybki, a ja nie miałem czym go zwabić. W pewnym momencie upuściłem też różdżkę, co o dziwo poskutkowało tym, że ptaszek się uspokoił. Teraz spokojnie mogłem do niego podejść i zabrać ze sobą. Różdżkę też podniosłem.
Dalsza droga prowadziła dość stromymi schodami w dół, a co gorsza zbierała się tu mgła, która w pewnym momencie zrobiła się tak gęsta, że nie widziałem dalszej drogi. Szedłem po omacku. Nagle poczułem, że drogą się kończy! Matko! Ależ miałem szczęście! Przede mną rozpościerała się przepaść, której dna nawet nie wiedziałem, a to oczywiście przez tą cholerną mgłę.


„Ekhm” usłyszałem za plecami. Odwróciłem się powoli. Moją drogę powrotną zagradzał jakiś kurdupel z brodą, śmieszną czapką na głowie i zupełnie nie śmiesznym i całkiem sporych rozmiarów toporem w ręce. „Giń” krzyknął i rzucił się do ataku. Nie myśląc długo uniosłem do góry różdżkę i wykrzyknąłem „Avada Kedavra”. Ku mojemu zaskoczeniu nic się nie wydarzyło, żaden mistyczny promień nie wystrzelił z końca różdżki, ale krasnal nagle się zatrzymał, spojrzał gdzieś w przestrzeń, upuścił topór i zwiał. Zdziwiłem się lekko, by po chwili zdziwić się jeszcze bardziej. 


Gdy się odwróciłem za moimi plecami znajdował się piękny kryształowy most, który łączył dwa brzegi przepaści. Z wrażenia opuściłem różdżkę... i most zniknął! Szybko machnąłem nią ponownie i most znów się pojawił. Uff. Nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów schowałem różdżkę i stopą dotknąłem mostu. Wydawał się stabilny. Bardzo powoli przeszedłem na drugą stronę. Opłaciło się! Na ziemi leżał sporych rozmiarów kopczyk najprawdziwszych diamentów. Śmiejąc się sam do siebie zebrałem wszystkie, nawet najmniejsze okruchy i schowałem je do plecaka. Droga naprzód nie wydawała mi się zbyt atrakcyjna, więc wróciłem do schodów. Prowadziły one do słynnej sali zwanej Salą Górskiego Króla, którą poznałem dobrze podczas poprzednich wypraw. To z niej można było dostać się do wszelkich zakamarków Jaskini. Ochoczo wkroczyłem do tejże sali, gotów na kolejny przygody, gdy na mojej drodze stanął ogromy zielony wąż o jawie wrogich zamiarach. Ehhh... Krasnoludy, węże, co jeszcze mnie tu spotka? No nic trzeba walczyć. Ale najpierw łyczek wody dla kurażu. Gdy zbliżałem się do mojego przeciwnika ptaszek zaczął się szamotać w klatce. Nie wyglądało jednak, że ze strachu, był raczej w bojowym nastroju! Czemu nie spróbować? Wypuściłem go z klatki. Żebyście widzieli co się działo! To była prawdziwa masakra! To nie był kanarek! To był prawdziwy gadożer! Po chwili po wężu nie było śladu a ptaszek spokojnie sobie ćwierkał. „Zasłużyłeś na wolność” powiedziałem do niego i wróciłem do eksploracji pieczary. No i muszę powiedzieć, że mi się poszczęściło!


Korytarzem prowadzącym na południe trafiłem do bocznej komory, w której znajdowała się drogocenna biżuteria. W komorze zachodniej mieszek pełen monet, a przy zejściu na niższy poziom w kierunku północnym sztabki srebra! Mój plecak zaczął ważyć swoje. Już chciałem schodzić na dół, gdy mój umysł powiedział „STÓJ! Coś przeoczyłeś”. Rzeczywiście. Z Sali Górskiego Króla odchodził jeszcze jeden korytarz; na południowy zachód, był dobrze ukryty, wręcz sekretny. Udałem się nim i po krótkiej drodze zatrzymał mnie... SMOK. Cholerny, zielony, buchający dymem z nozdrzy najprawdziwszy smok. Który dodatkowo leżał sobie na cennym perskim dywanie. Mógłbym pokonać tego smoka z łatwością gołymi rękami, ale postanowiłem zostawić do w spokoju. Po pierwsze, gdzie bym łaził po jaskini taszcząc taki wielki dywan, a po drugie wyraz pyska tego smoka przypominał mi moją ciotkę Zosię. Ta sama skwaszona mina. „Leż sobie gadzino, odpuszczam ci” powiedziałem tylko i wróciłem do zejścia na niższy poziom pieczary.
Stamtąd droga prowadziła krętymi korytarzami, skomplikowanymi skrzyżowaniami i niskimi przejściami wprost do pomieszczenia, które całe przystrojone było w orientalne motywy! Draperie, gobeliny i dywany. Ale jedną cenną rzeczą, którą można było tu znaleźć była waza z dynastii Ming! Bardzo delikatna. Schowałem ją ostrożnie do plecaka. Z tego pomieszczenia wychodziły dwie drogi. Postanowiłem sprawdzić tą której jeszcze nie znałem. Przemieszczając się powoli przeszedłem przez sporych rozmiarów pieczarę, by następnie znaleźć się w ostro zakręcającym korytarzu, który biegł stromo w górę. Na jego końcu znajdował się most, którego bronił sporych rozmiarów troll z jeszcze większych rozmiarów drewnianą pałką, o którą się opierał. 


„Szkoda, że nie mam za sobą niedźwiedzia” pomyślałem, „Wtedy mógłbym go przegonić. No cóż, następnym razem”. Wróciłem do pokoju orientalnego i gdy już miałem go opuścić na mojej drodze stanął pirat i rzekł: „Har, Har. Oddawaj swoje skar...” Nie zdążył dokończyć sentencji, bo w klatkę piersiową wbił mu się topór. 


Popatrzyłem znużony na jego martwe ciało. Spotykałem go w jaskini prawie za każdym razem i zawsze zabierał mi moje znaleziska, a później musiałem uganiać się za nimi po jakimś masakryczne skomplikowanym labiryncie. Teraz ma za swoje. Zobaczyłem, że niósł ze sobą wysadzaną drogimi klejnotami szkatułkę, którą wyrwałem z jego sztywnych rąk. „To za wszystkie moje cierpienia” rzuciłem na odchodne i upiłem łyczek wody by uczcić zwycięstwo.
Dalsza moja droga prowadziła przez pomieszczenie, w którym znajdowały się dwie jamy. Z zachodniej dochodził nikły głosik. Poszedłem tam i ku mojemu zaskoczeniu (choć myślałem, że już nic mnie nie może zaskoczyć) znalazłem mały pęd fasoli, który piszczał „Wody, wody!"


„Ha! Głos zupełnie podobny do wujka Waldemara” pomyślałem rozbawiony i choć nie miałem już wiele zapasu w butelce podzieliłem się nią z roślinką, która natychmiast wystrzeliła w górę i, już bardziej donośnym głosem, zawołała: „Więcej!”. Teraz to już zupełnie przypominała wujka Waldka. No nic, podlałem ją jeszcze trochę, a ona wyrosła jeszcze wyżej. Tak, że można by się po niej wspinać! Co też uczyniłem. Opłaciło się! Znalazłem się w sali ogromnych rozmiarów, na której ścianach ci pożałowania godni graficiarze znów coś nabazgrali! Tym razem było to „Fee Fie Foe Foo”. No co za durnie! Każde dziecko przecież wie, że to idzie tak: „Fee Fi Fo Fum”! Pfffff to tak jakby pisać czteroliterowy wraz za pomocą trzech liter. Ale ja nie o tym chciałem przecież. W tej sali znajdowało się coś znacznie ważniejszego. Jajo ze szczerego złota hahahaha! Plecak ważył już tyle, że trudno było mi go założyć, więc zadecydowałem, że już dość i czas wracać. Na pożegnanie wypiłem jeszcze mały toast. Kiedy schodziłem w dół po łodydze fasoli moja latarka zaczęła szwankować, jej strumień migał i był słabszy. Baterie! No tak. Nie byłem więc jednak tak dobrze przygotowany jak sądziłem. Musiałem to dobrze rozegrać. Dobrze wiedziałem, że w gdzieś w jaskini znajduje się automat z bateriami (no co? Skoro mogą być smoki...), wystarczyło tylko przypomnieć sobie drogę.

Tak na tym rozwidleniu w prawo... a może prosto? Teraz w lewo, w dół, tak, tak, przeczołgać się na południe, odbić lekko na północny wschód. Eeeee, a teraz? Latarka już ledwo oświetlała mroki jaskini. Jeszcze jeden skręt w lewo i jest! Oto stoi przede mną upragniony automat. W ostatniej chwili. Napis na maszynie głosił: „Paczka baterii 75$”. Co za zdzierstwo! Pod spodem znajdowała się tabliczka: „A co wolisz tu zginąć?” Żartownisie. Najgorsze było to, że nie miałem ze sobą portfela. Z niechęcią wyciągnąłem mieszek ze zdobycznymi monetami, przeliczyłem je i okazało się, że jest tam akurat 75 dolarów. Czyli jednak nie obłowię się tak bardzo, no ale cóż lepsze to niż spać do jakiejś jamy i złamać kark.

Z latarką świecącą mocnym światłem podążam do wyjścia, co nie jest łatwe gdyż z jakiś niewyobrażalnych powodów automat umieszczona w prawdziwym labiryncie. Gdy go w końcu opuszczam klnę jak szewc, jestem zmęczony i spragniony, gdyż wypiłem resztę płynu. Ważne, że już niedaleko do wyjścia. Nagle słyszę jakiś głos. Wypowiada tylko jedno słowo: „PLUGH”. Cóż to za nowe diabelstwo? Zirytowany krzyczę: „Sam się plugh”... i nagle znajduję się w domu, z którego rozpocząłem wędrówkę! Magia! No czysta magia!

Rozkładam moje skarby na stole i dosłownie nurzam się w ich blasku. Są moje, MOJE, MOJE!!! Brzdęk rozbijającej się wazy z dynastii Ming otrzeźwia mnie. Zaczynam widzieć wyraźnie. Nie jestem już w domku, tylko gdzie?
- Zdzichu, Zdzichu! - ktoś potrząsa mnie za ramię – Ile palców widzisz?
- No ale żeby tak bez umiaru?... - odzywa się kobiecy głos.
- ...a jak rzucał gołąbkiem z tortu w girlandy krzycząc „Giń wężu! Haha!”
- Lepsze było jak biegał po korytarzach obsługi i wrzucał monety do zmywarki domagając się baterii – czyjś śmiech wzbił się wysoko.
- Ale żeby nazwać ciotkę gadziną? No coś podobnego! - dotarła do mnie nuta lekceważenia.
Rozglądam się dookoła, przede mną na stoliku leżą owoce, cukierki i różnego rodzaju sztuczne ozdoby. Tak, już wiem o co chodzi. Obok mnie na stole leż wujek Waldek i mamrocze, żeby wszyscy dali mi spokój, bo dobrze polewam. Chwytam butelkę i odwracam, nie wypływa nawet kropelka. Obiecuje sobie, że już nigdy nie będę pił bimbru na wiejskim weselu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz